| 
								Polonijny krętacz
								
 
   
 (Korespondencja z Nowego Jorku)
 
 Leżą przede mną dwa teksty. Pierwszy  uzasadnienie wyroku wydanego przez sędziego Supreme 
								Court of the State of New York, hon. Wayne P. Saitta. Na wyroku w jego główce wyraźnie napisano 
								"Decision and Order", co daje się jasno przetłumaczyć na polski  "Decyzja i Nakaz", ale jest 
								i drugi tekst podpisany przez adwokata Andrzeja Kamińskiego zatytułowany "Oświadczenie" publikowany 
								w "Nowym Dzienniku" i w piśmie "Centrum".
 
 W swym "Oświadczeniu" pan mecenas (sic!)  dla wyjaśnienia: człowiek, który z racji wykonywanego przez 
								siebie zawodu musi znać prawo  stara się "wyjaśnić", że nie przegrał żadnej sprawy, a tylko sędzia, 
								chroniąc konstytucyjne prawo do wolności słowa, niechętnie chciał się zgodzić na zakazanie 
								komukolwiek rozpowszechniania fałszywych informacji na jego temat.
 
 Pan mecenas, który wcale nie jest najmocniejszy w literze prawa, co udowodnił już wielokrotnie 
								w swoim postępowaniu zawodowym, deontologicznym (ileż to spraw przegrał chociażby z racji niedotrzymania 
								terminów sądowych i ustawowych) i społecznym (tu terroryzuje otoczenie swym pieniactwem i zakładaniem 
								coraz to nowszych spraw przeciwnikom, angażując przy tym nie swoje pieniądze, lecz organizacji, 
								do których należy lub  co gorsza  je pozywa w obronie swoich racji ), tym razem postarał wznieść się 
								"nad poziomy" swojej przeciętności adwokackiej.
 
 Odparowuje wszelkie ciosy zadawane mu przez nikczemników, ludzi zawistnych i niewiarygodnych. Przede 
								wszystkim lekceważy wyrok Sądu Stanu Nowy Jork. A przecież prawu tego stanu podlega, gdyż tu znajduje 
								się siedziba jego biura i tutaj też nastąpiło naruszenie praw stanowych.
 
 Powróćmy do początku
 
 Już w 2001 roku małżeństwo Kamińskich  Bożeny i Andrzeja  zwróciło moją uwagę wręcz nieprawdopodobną 
								ochotą do wpierania się w życie społeczne nowojorskiej Polonii. Byli  dosłownie  wszędzie. Jednak 
								wówczas okazało się, że postępowali zgodnie z wcześniej wytyczonymi planami (wątpię czy tylko własnymi). 
								Na początek tych zamysłów wybrali sobie Ligę Morską, którą po prostu chcieli zawłaszczyć jako organizację 
								i jako właściciela udziałów w Polskim Domu Narodowym. I nic dziwnego, że wkrótce skrzyżowały się nasze 
								drogi. Jako dziennikarz nie mogłem udawać, że nic się nie dzieje w naszej grupie etnicznej. Dałem wyraz 
								temu w opublikowanym artykule w "Dzienniku Związkowym" pt. "Cud na Greenpoincie" i w paru innych artykułach 
								ogłoszonych w "Głosie" i w "Tak, Ameryka". Zająłem w nich wyraźne stanowisko, broniąc bezwględnie zaatakowanej 
								"Ligi Morskiej" oraz jej prezesa, pana Józefa Łuczaja.
 
 Pan Tadeusz Chabrowski zapoznał mnie z kapitanem Łuczajem, a ten umożliwił mi zapoznanie się ze zgromadzoną 
								dokumentacją. Przesiedziałem nad nią długie godziny, gdyż pan Łuczaj okazał się być człowiekiem konkretnym, 
								prawdomównym i uczciwym. Warto było wystąpić w obronie tego człowieka i wartości jakie sobą reprezentował.
 
 Nie tylko jednak ja wystąpiłem w jego obronie. Uczyniła to także świeżo założona przez pana Dariusza Michalskiego 
								i panią Margaret Chudziak organizacja  Forum Ochrony Praw Polonii, gazeta internetowa "Monitor Polski" prowadzona 
								przez pana Marka Podleckiego oraz "Gazeta Polska", której naczelnym redaktorem jest pan Janusz Czuj.
 
 Mówiąc inaczej, działania w obronie pokrzywdzonych ludzi, bo nie tylko i nie wyłącznie chodziło o pana Józefa 
								Łuczaja, doprowadziły do zjednoczenia się frontu tych, którym nie było i nie jest wszystko jedno, co wokół 
								nich się dzieje. A działo się źle przed tym i dzieje się nadal źle po tym. Zatem tylko ktoś niewątpliwie zainteresowany 
								w rozwaleniu zorganizowanego życia Polonii, rozczłonkowaniu jej instytucji, atomizacji naszej grupy etnicznej mógł 
								tkać dalekosiężne plany, których realizacja doprowadziłaby do "przejęcia" Greenpointu  dosłownie i w przenośni.
 
 Mówienie dzisiaj o tym, że pan Michalski, pani Chudziak, pan Podlecki, czy nawet ja, ów osławiony John Doe, 
								woluntariusz FOPP, to nieistotna grupka krzykaczy i najeżonych rozbijaczy jest nie na miejscu. Dlaczego? Oto, 
								po pierwsze, dlatego że cała sprawa nie jest li tylko prywatnym sporem między państwem Kamińskimi, a panią 
								Chudziak i jej "towarzyszem" panem Michalskim. Dlaczego w oświadczeniu pan mecenas nie chciał użyć słowa 
								"konkubinem", tego, dalibóg, nie wiem. Sugerowanie, że żyją oni "na kartę rowerową" ma  rzekomo  podważać 
								w polonijnej społeczności ich wiarygodność moralną w innych przypadkach. I to gdzie, w liberalnej Ameryce?
 
 Parafiańszczyzna obliczona na efekt. To nie jest jakieś powarkiwanie przez sąsiedzki płot, lecz coś wyższego 
								rzędu. Moim zdaniem, i chyba nie tylko moim, cała sprawa została upubliczniona przez samych Kamińskich. Kilka 
								lat temu zacytowałem ludowe porzekadło: "Nosił wilk razy kilka  ponieśli i wilka!". Zapewne pan Kamiński nie 
								przyjął tego do wiadomości. Teraz również nie przyjmuje. I to jest już po drugie.
 
 Stosuje te same metody zastraszania środowiska, w którym się obraca, a mówiąc dokładniej  w którym żeruje od dobrych 
								kilkunastu lat! Choć jest on dzisiaj adwokatem i posiada tzw. "powiązania", to przecież nie waham się tu stwierdzić, 
								iż jest on po prostu krętaczem. I jeśli pozwie mnie za rozpowszechnianie kłamliwych o sobie określeń, to zobowiązuję 
								się udowodnić przed sądem na czym polega wykorzystywanie przez niego prawa i sądów do załatwiania swoich prywatnych 
								interesów i porachunków. Również do terroryzowania i szantażowania ludzi. Prawdę mówiąc, poślizgnął się dopiero na panu 
								Łuczaju i na FOPP, które postanowiło go wziąć pod ochronę jako człowieka ewidentnie poszkodowanego. Przy tym nie interesuje 
								mnie to czy Forum było jedno, czy jedynie dwuosobowe, z towarzyszkami życia, czy bez nich. Bowiem liczy się prawdziwość, 
								zasadność i skuteczność jego działania, a nie skład organizacji.
 
 Choć, jej współzałożyciel, pan Dariusz Michalski, jest prawnikiem po studiach amerykańskich, co wcale nie znaczy, że jest 
								prawnikiem praktykującym, choć mógłby nim być nawet z dużą łatwością, gdyby nie fakt, że działa na rynku realnościowym. 
								Ale ten "szczegół" nie pozbawił go wrażliwości na krzywdę ludzką i chęć niesienia pomocy poszkodowanym przez szubrawców. 
								Nimi zaś mogą być także adwokaci z licencją, albo nawet bez niej (bo i takie przypadki bywały), co również jest "szczegółem" 
								bez znaczenia dla oceny moralnej postępowania ludzi. Zapewne pan mecenas nie zauważa, że tym razem "trafiła kosa na kamień". 
								Pan Michalski potrafi się odgryźć, a także zawiadomić władze o zaistnieniu przestępstwa i wskazać jego znamiona.
 
 Nie dziwi mnie, że pan mecenas Andrzej Kamiński w swoim oświadczeniu uskarża się na parę oszczerców, tj. panią Margaret Chudziak 
								i pana Dariusza Michalskiego, "którzy masowo rozsyłają do amerykańskich polityków i do liderów Polonii kłamliwe informacje zniesławiające 
								mnie oraz różne inne osoby i instytucje, wyrządzając w ten sposób ogromne szkody naszej grupie etnicznej oraz podważając jej 
								dorobek i znaczenie w środowisku amerykańskim". Tu pojawia się czynnik trzeci. Panu mecenasowi wolno zasypywać sądy pozwami, 
								straszyć i obezwładniać, aż do utraty życia włącznie tak, jak to było w przypadku prezesa Ligi Morskiej Hammerlinga, a innym nie 
								wolno, bo nie znają się na prawie i amerykańskim sądownictwie. Nie przypadkowo przywołuje sygnatury akt innych spraw jeszcze nierozstrzygniętych, 
								a wniesionych przez siebie. Co będzie, jeśli pojawi się nowa sygnatura  pozew zbiorowy przeciwko panu mecenasowi za owe "szelmostwa lisa 
								Witalisa", których dopuszczał się przez tak długi czas w środowisku Polonii, działając na jej szkodę i na straty materialne konkretnych osób?
 
 Czy będzie to również działanie insynuacyjne i kłamliwe?
 
 Mówiąc wprost: będzie to działanie zgodne z interesami naszej grupy etnicznej i koniecznością oczyszczenia smrodliwego powietrza po 
								garstce pasożytów i nierobów, którzy obsiedli nasze instytucje, przede wszystkim Centrum i Unię. Ja sam chętnie dołączę do tych osób, 
								które mają już dość złych doświadczeń związanych z rozbijacką, szkodliwą i pasożytniczą "działalnością" społeczną Bożeny i Andrzeja Kamińskich 
								oraz tych, którzy trzymają się ich poły za iluzoryczne korzyści i przyszłościowe benefity. W każdym razie tu stwierdzam, że  obok 
								dziennikarstwa ukończyłem studia prawnicze na Uniwersytecie im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Byłem tu pracownikiem naukowym w Katedrze 
								Doktryn PolitycznoPrawnych, a zatem posiadłem również znajomość prawa amerykańskiego, jego ducha i procedur obowiązujących w Stanach Zjednoczonych. 
								Wiem, co piszę i dlaczego tak, a nie inaczej piszę. W swoim czasie wręcz zaprosiłem pana mecenasa do tego tańca po amerykańskich paragrafach 
								i precedensach. Niestety, nie odpowiedział na to wezwanie. Może tym razem odpowie w innych warunkach?
 
 W tym miejscu  i po czwarte  mojego artykułu pragnę zadać mu podstawowe wręcz pytanie prawne: czy pan mecenas zna różnicę między anonimowym 
								donosem a zawiadomieniem o ewentualnym przestępstwie organów ścigania  prokuratury, policji i władz samorządowych. Czy pan mecenas sugeruje, że 
								para Chudziak-Michalski słała anonimy na prawo i na lewo zniesławiające go i jego małżonkę, czy też podpisane zawiadomienia o ewentualnym przestępstwie 
								co należy do obowiązków każdego obywatela. Dokładnie w tym kontekście. Bo zawsze brzydziłem się anonimami, czyli czymś takim, co państwo Kamińscy 
								stosują dość często (mówi o tym wieść gminna). Czy państwu Kamińskim niczego nie udało się udowodnić? Do czasu. Niektóre sprawy zostały tylko 
								dotąd dotknięte, a inne wygaszone (przede wszystkim fałszerstwa i działania w zmowie).
 
 Co będzie jutro  nie wiadomo, wyrok to nie kartka papieru!
 
 Dwadzieścia pięć stron i jeden wiersz zajęło sędziemu Wayne P. Saitta udowodnienie dlaczego taki, a nie inny werdykt zapadł w sprawie, którą 
								rozstrzygnął na korzyść pozwanych  pani Margaret Chudziak, pana Dariusza Michalskiego, pana Janusza Czuja, pana Andrzeja Czerskiego, pana Marka 
								Podleckiego, pana Józefa Łuczaja i... Johna Doe, którego pan mecenas Kamiński także pozwał na wszelki wypadek. Mówiąc szczerze napraszałem się 
								o to, żeby również i mnie wcielono do tej grupy, o czym każdy może się przekonać w archiwum "Monitora Polskiego", czytając ówczesne moje artykuły. 
								Niestety, nie zostałem pozwany, a zatem nie mogłem zrobić użytku z mojej przynależności dziennikarskiej, czyli uzyskać pomocy prawnej od moich organizacji  
								Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Internationai Federation of Journalists.
 
 Chodziło mi o umiędzynarodowienie sporu z panem mecenasem Kamińskim. Ale  najwidoczniej  odradzono mu to posunięcie. Olano mnie po prostu, czego 
								nie lubię, zwłaszcza wtedy, kiedy racje są po mojej stronie! 
								Wyręczył mnie jednak w tym sędzia Wayne P. Saitta. Twierdzę, że wydany przez niego wyrok stanie się precedensem w stanie New York w innych 
								podobnych sprawach. Oddalenie przez niego w całości pozwu mecenasa Kamińskiego było rzeczywiście klęskę tego domorosłego prawnika, a nie  jak 
								on sam twierdzi  "trudnym do przeforsowania wnioskiem o natychmiastowy, prewencyjny zakaz publikacji fałszywych informacji na jego temat, ponieważ 
								sędzia stanął na stanowisku, iż nie będzie łamać zagwaranowanych przez Konstytucję praw do wolności słowa".
 
 Rzeczywiście, to było głównym motywem jego rozstrzygnięcia. Ale nie jedynym. Najpierw musiał zbadać, czy rzeczywiście trzeba zamknąć usta krytykom. 
								To zaś manipulant mecenas Kamiński chyłkiem, milczkiem pomija. A pomija dlatego, że nie jest mu wygodna postawiona przez sędziego teza: powód jest polish 
								swindler  polski krętacz.
 
 Wprawdzie długo zastanawiałem się dlaczego sędzia użył słowa "polish". Ale później doszedłem do wniosku, że nie ma w tym niczego nam, Polakom, 
								uwłaczającego i nie do przyjęcia  takiego, jak "polish jokes" albo "polish concentration lager". Pan Kamiński, obywatel amerykański, działał 
								i działa nadal w środowisku polskim, wykorzystując dość słabą zresztą znajomość naszego języka. Jest więc rzeczywiście polskim, a nie amerykańskim krętaczem, 
								chociaż podlega prawu i sądom amerykańskim, zgodnie z ich właściwością miejscową i rzeczową.
 
 To my sami powinniśmy go wyeliminować z naszego życia publicznego, uniemożliwiając mu wykonywanie zawodu w naszym środowisku, a zwłaszcza wykonywanie 
								funkcji społecznych! Co zaś do tego, że pan Kamiński nie zna amerykańskiego prawa, że w obronie swoich interesów musi korzystać z pomocy innych "papug", 
								w polskim żargonie oznacza to "mecenasów", co mu wychodzi zresztą bokiem, raczej nie mam wątpliwości. Nie tak dawno napisałem w artykule "Pozwy pana mecenasa, 
								czyli paranoja pourazowa", że podejmuje on bój z Konstytucją. I proszę spojrzeć  rozbił cały swój autorytet o Pierwszą Poprawkę do Konstytucji, poprawkę 
								o wolności słowa w Stanach Zjednoczonych. A tak w ogóle: zapakował zbyt wiele spraw do jednego wora matactwa i krętactwa adwokackiego, i nie udźwignął tego 
								ciężaru. Obalił się pod jego ciężarem!
 
 Leszek A. Lechowicz
 
 Powyższy artykuł jest przedrukiem z oryginalnego tekstu na:
								http://www.dziennikzwiazkowy.com/pub.php?id=2168
 
 Nie ponosimy odpowiedzialności za treść wypowiedzi, listów, artykułów oraz udostepnionych nam dokumentów.
 |